Ludzie i anioły – recenzja
2 min readGasną światła i rozbrzmiewa rosyjska muzyka. Po pewnym czasie podnosi się kurtyna i widzimy bohatera XXI wieku leżącego na łóżku z laptopem i surfującego po Internecie. Akcja rozgrywa się jednej nocy w moskiewskim mieszkaniu. Bohater sztuki, Iwan Paszkin (Sławomir Orzechowski) za pomocą Internetu załatwia sprawy związane z swoją firmą. Przedstawia, jak współczesny świat jest zorganizowany, jakie są priorytety i wartości. W pewnym momencie rozlega się pukanie do drzwi i głos kobiety. Mężczyzna dostaje tzw. białej gorączki – bo przecież za chwilę spotka się z kobietą, która w polskiej sztuce stereotypowo kreowana jest na główną motywację do działania mężczyzny.
Jednak za drzwiami jest nieznajomy mężczyzna, niejaki Stroncyłow (Andrzej Zieliński), który nocą przeprowadza spis ludności. Kilkakrotnie zapisuje lata życia bohatera: 1959 – 2009… czyli za datę śmierci przyjmuję chwilę obecną. Nieznajomy okazje się Aniołem, a z czasem dowiadujemy się, że jest Upadłym Aniołem. Rzekomo komputer wylosował Iwana Paszkina jako kandydata na śmierć, a potem jest się jak „plik w komputerze”. O życiu i śmierci ma decydować komputer, maszyna. W nocy następują przygotowania do tego wydarzenia – wypełnia się wszystkie procedury, spisuje testament. Iwan jest przerażony, chce żyć, proponuje wymianę siebie na inne dusze. Jednak to nie może się udać, bo Anioł w śmierci Paszkina ma swój interes. Anioł skarży się na biurokrację panującą w świecie nieśmiertelnych, mówi o znudzeniu Boga, rozczarowaniu ludzkością, braku kontroli nad wszystkimi i pozostawieniu świata w rękach ludzi, np. Hiroszima to już wymysł ludzki.
Panowie całą noc spędzają przy trunkach wysokoprocentowych, rozmawiają i w pewnym momencie zamieniają się rolami. Anioł staje się Iwanem, który walczy o przetrwanie – kto będzie pierwszy: Anioł Egzekutor czy Lekarz? Spektakl kończy się z pozoru happy endem. Zwycięża życie, tylko co dalej…
Tekst, kompozycja i konstrukcja wypowiedzi, jeszcze w mistrzowskim wykonaniu połączona z grą aktorską rozśmiesza widza. Scenografia Marcina Stajewskiego przez cały spektakl taka sama, skromna, ale przemyślana – podkreśla wiarygodność wydarzeń dramatu. Ustawienie przedmiotów i pomieszczeń składa się również na komiczny charakter sztuki. W komedię jednak zostały wpisane ważne w życiu każdego człowieka treści. Na sceny widz patrzy z dystansem, ale mimo wszystko sztuka pobudza do refleksji nad własnym życiem, śmiercią i tym, kim jest Bóg. Spektakl jest czymś w rodzaju rozprawy człowieka ze śmiercią, tak jak średniowieczny utwór: „Rozmowa Mistrza Polikarpa ze śmiercią”, tylko w wersji uwspółcześnionej.
Wychodząc z teatru, słyszałam fragmenty rozmów widzów. Kwintesencja tego spektaklu i komentarzy widzów o nim zawarta jest w zdaniu: „Śmieszne, ale z życia wzięte”.